Bieszczady
Z napędem na cztery koła
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Kurz niemiłosierny. Czasem widzę jadącego przed nami gaza, czasem ginie w tumanie. Tam siedzą nasi ukraińscy przewodnicy. Ledwie widać drogę. Auto podskakuje na wybojach. Ale jazda!
Naprzeciw nas jedzie autobus. Zwykły, kursowy. Wzbudza prawie tyle samo kurzu co nasze terenówki. Trąbi na stado krów, kolebie się na wszystkie strony. W kierowcy nie ma już chyba dbałości o komfort pasażerów. Za nim wolno, raz lewą, raz prawą stroną drogi, lawirując między dziurami w nawierzchni, posuwa się naprawdę wypasiona fura. Auto z najwyższej półki. – Jak oni po tym jeżdżą takimi samochodami – zastanawiamy się głośno. – Chyba muszą na dzień dobry jakoś wzmacniać zawieszenia – odpowiada kolega zza kierownicy. – Inaczej musieliby wymieniać je co pół roku… łup! Wpadliśmy w dziurę. A przecież nasza droga to nie byle co – widać jeszcze wspomnienia po asfalcie.
Jedziemy przez wieś. Domki skromne, ale zadbane, kolorowe. Wokół czysto.Dwie kumochy plotkują przy płocie, babcia z dziadkiem strugają ostrewki do suszenia siana. Dzieci – jak to dzieci – bawią się na drodze. Ktoś idzie do sklepu, ktoś z kosą na ramieniu. Jedziemy niespiesznie, ale i tak wzniecamy chmurę kurzu… Trudno oddychać. – Oni chyba muszą nas przeklinać – mówię głośno, w duchu dziwiąc się, że w ich spojrzeniach i zachowaniu nie dostrzegam złości… Jak oni nas postrzegają? Co o nas sądzą? Machają do nas, ale trochę mi głupio.
– Ci prości ludzie mogą sobie pomyśleć, że polskie pany wróciły… – odczytuje chyba moje myśli Oleh, nasz ukraiński towarzysz. Pochodzi z Tarnopola, mieszka w Kijowie. Dla niego to też egzotyczna wycieczka.
Zatrzymujemy się przed mostem na Stryju. Podpory z metalowych rur stoją w nurcie rzeki. Grube, stalowe liny, na nich deski. – Przejeżdżamy pojedynczo, po kolei – mówi Jacek, szef naszej terenowej karawany i pierwszy rozpoczyna chybotliwą przeprawę. Wysiadam z samochodu, idę na piechotę: będę robić zdjęcia…
– Nie popsujcie nam mostu! – krzyczą za nami miejscowi. Nie popsuliśmy. Tylko kierowca niebieskiego moskwicza nie wytrzymał. Zniecierpliwiony naszą powolnością wjechał do rzeki. Brodem szybciej.
Za przeprawą droga zwęża się i wznosi stromo. Wreszcie jedziemy w góry. Nagle stop! Gaz cofa i zjeżdża do rowu. My za nim. Z przeciwka toczy się ogromny gruzawik, wpada w kałużę, pryska błotem. Wozi kamienie wprost z rzeki: reperują naszą drogę…
Wreszcie wygrzebujemy się na połoninę. Droga niknie w trawie. Przed nami otwarta przestrzeń, dalej szczyt Pikuj, najwyższy w ukraińskich i całych Bieszczadach (1405 m). Pod wierzchołkiem w kotle widać jeszcze płatek śniegu. Jedziemy przez zielone trawy, które wiosną pokrywają Bieszczady. Gdzieś daleko, w dole, we wsiach błyszczą złocone kopuły cerkwi. Bajka.
W końcu wyjeżdżamy na szosę. Prawdziwy asfalt. Czarna, kompletna nawierzchnia, wymalowane pasy, ba, nawet utwardzone pobocza. – Tamto, to była tylko taka „programma” – mówi z dumą Oleh, któremu chyba doskwierały nasze komentarze na temat ukraińskich bezdroży. – Teraz widzicie naturalną Ukrainę! – Naturalną, to znaczy jaką? – pytam ze zdziwieniem. – Taką prawdziwą – poprawia się – spełniającą wszystkie wymagania Unii Europejskiej…
Ten do celu nie dojechał .
Koło wsi Smerek stoi wrak .
Miejscowy starszy pan zażartował że jest z Afganistanu .