Hoi An
Jak tu się oprzeć pokusie zakupów?
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Po wyjściu z pracowni ruszam na dalsze zwiedzanie, z wielkim postanowieniem, że nie zatrzymam się już więcej w żadnym sklepie, ale po zaledwie kilku krokach znowu przystaję, tym razem przed zakładem szewskim. Uśmiechnięty sprzedawca zapewnia, że może zrobić każdy rozmiar, buty będą gotowe już na następny dzień. Pokusa duża, ale z ciężkim sercem rezygnuje i idę dalej. Jeszcze parokrotnie zatrzymuję się przed innymi sklepami i oglądam towar. Dopiero po kilku godzinach orientuję się, że udało mi się na razie przejść dopiero jedną ulicę miasta i to wcale nie tę najdłuższą. Przyspieszam więc kroku i w końcu dochodzę do brzegu rzeki, gdzie znajdują się restauracje. Przeważnie są to małe, rodzinne lokale na parterze domu mieszkalnego. Często posiłek można zjeść też na balkonie z widokiem na rzekę, ale wtedy trzeba przejść przez całe mieszkanie, mijając oglądającą telewizję babcię czy bawiące się w salonie dzieci.
Żeby dostać się na drugi brzeg rzeki trzeba skorzystać z Mostu Japońskiego, najcenniejszego zabytku miasta. Zbudowany przez Japończyków jest jedynym na świecie krytym mostem ze świątynią buddyjską w środku. Po drugiej stronie rzeki, oprócz ciuchów można dodatkowo kupić rozmaite obrazy, ręcznie wykonaną biżuterię, ceramikę, zajrzeć do małych galerii sztuki. Wąską uliczką dochodzę do starej świątyni znajdującej się na obrzeżach miasta. Ponieważ powoli zapada noc, najwyższy czas wrócić do hotelu. Po drodze mijam krawcowe które powoli pakują manekiny do sklepów i zwijają rolki materiałów.
Kolejny dzień w Hoi An postanawiam spędzić na pobliskiej plaży. Ponieważ jest ona oddalona od miasta o kilka kilometrów muszę skorzystać z usług motocyklistów. To bardzo popularna praktyka w Wietnamie, za kilka tysięcy dongów (1 USD = ok. 20 000 VND) kierowcy oferują transport. Podobnie jak w pozostałych częściach kraju, tutaj również plaża jest prawie pusta, bez nachalnych sprzedawców i tłumów turystów. To miła odmiana od zatłoczonej Tajlandii czy Bali. Przed powrotem do miasta decyduję się jeszcze na kolację w jednej z tutejszych restauracji. Świeże mule w winnym sosie to jedna z lepszych rzeczy, jakie kiedykolwiek jadłam. Następnego dnia, z samego rana opuszczam Hoi An, cięższa o jedną bluzkę ale za to bogatsza o nowe wspomnienia.
Dodaj komentarz