Szwajcaria Kaszubska
Balonem nad krainą lasów i jezior

A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Fantastyczne widoki
Wysokość regulował pilot uruchamiając co pewien czas palniki ogrzewające powietrze oraz wykorzystując prądy powietrzne. Były to jedyne dźwięki zakłócające absolutną ciszę. Lecieliśmy raz wyżej, raz niżej niż wyprzedzający nas mniejszy balon. Widoki były fantastyczne. Aż do niknącego w mgiełkach, odległego o 50-70 km horyzontu. Pod nami przesuwały się tafle jezior, lasy, łąki, wioski, osady i pojedyncze zabudowania. Pola po zbiorach przypominały ogromne impresjonistyczne malarskie płótna. W zależności od oświetlenia – było około dwu godzin przed zachodem słońca – jedne przybierały barwę cegły, inne zieleni, a niektóre niemal bieli bruzd zaoranych pól. Ledwo nadążałem z fotografowaniem co piękniejszych widoków. W tafli jezior odbijał się lecący przed nami balon. Na ich powierzchni dostrzegaliśmy z góry dosyć rzadkie jachty, żaglówki, łodzie i kajaki. Maleńkie punkciki na coraz bardziej granatowych taflach. Szczególnie utkwiła mi w pamięci niewielka, o długości może 200-300 m porośnięta lasem wysepka pośrodku jeziora. Chyba niedostępna, gdyż zarośnięta dookoła szerokim i gęstym pasem trzcin bez śladów przejścia między nimi. Znajdujący się obok nich jacht widziany pionowo z góry był tylko małym, białym prostokącikiem. Przepięknie w tafli kolejnego jeziora odbijało się zbliżające do zachodu słońce i nadbrzeżne lasy.
Lądowanie wśród komarów
Nadszedł czas szukania miejsca do lądowania. Towarzyszący nam cały czas w jadącym po znajdujących się pod nami drogach kierownik lotu, z którym piloci byli w kontakcie radiowym, sugerował na podstawie mapy odpowiednie miejsca. Pilot musiał jednak uwzględniać również siłę wiatru, konfigurację terenu oraz poszukiwać odpowiedniego miejsca wolnego od zabudowy, linii energetycznych i telefonicznych. Opadaliśmy więc powoli ukosem przyciągani przez ziemię, ale i trochę popychani przez wiatr. W ostatniej fazie lotu tuż nad drzewami, niemal muskaliśmy dnem gondoli ich wierzchołki. Po chwili opadliśmy miękko osiadając tuż pod lasem na trochę wilgotnej łące. Pionowo, chociaż częściej gondola kładzie się na boku, a balon ciągnie ją jeszcze przez jakiś czas. Podjechał samochodem pomocnik pilota, zacumował linę balonu, dosyć szybko i sprawnie wysiedliśmy z niego. Opadła nas chmara kąśliwych komarów, ale nie było czasu na ich odganianie. Zapadał zmierzch, trzeba było pomóc w opróżnianiu balonu z powietrza i zwijaniu go, do czego potrzebne były wszystkie ręce. Dopiero wtedy kierownik lotu rozpoczął wypisywanie nam certyfikatów aeronautów z opisem przebytej trasy. Baloniarski zwyczaj, a może przesąd, wyklucza robienie tego przed lotem. Zresztą miejsce startu i lądowania przeważnie nie jest znane.
Dodaj komentarz