Mont Blanc
Atak na szczyt: 4810 m n.p.m.

Dzwoniący budzik utwierdził mnie w przekonaniu, że nadszedł czas. Na zewnątrz gęsta mgła, niemal bezwietrznie, widoczność na kilka metrów. Śnieg sypki, miękki i trudno będzie w nim chodzić. Z żalem odkładamy decyzję o ataku.
fot: Wiktor Rozmus
Mont Blanc. Atak na szczyt: 4810 m n.p.m.
Aparat rzuciłem na plecak, na śniegu i ustawiłam na samowyzwalacz. 17 lipca 2010 r. o godzinie 10:48 rano, jako jedna z trzech ekip tego dnia, zdobyliśmy dach Europy. Jako wyczyn to bardzo dużo, tylko widoczność nam niestety nie dopisała.
To już 10 lat! Materiał został zamieszczony w naszym portalu ponad dekadę temu.
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!

Może minutę przed pierwszą obudził mnie szmer w sąsiednim namiocie i chrzęst butów o śnieg. Dzwoniący budzik utwierdził mnie w przekonaniu, że nadszedł czas. Na zewnątrz gęsta mgła, niemal bezwietrznie, widoczność na kilka metrów. Śnieg sypki, miękki i trudno w nim chodzić. Z żalem odkładamy atak, będziemy czuwać. Jeśli jakaś ekipa uderzy na Mont Blanc, pójdziemy za nimi.

Jest trzecia rano, lekko się przejaśniło i widać Chamonix w dole. Już nie śpię, jestem zły. Jest zimno, mokro i znowu zerwał się lekki wiatr. Przez ostatnie dni pogoda była idealna, a gdy już tu jesteśmy, musiało się tak popsuć. Pomiędzy podmuchami coraz silniejszego wiatru wydaje mi się, że jakaś ekipa idzie na górę, ale to może złudzenie. 15 minut później widzę już wyraźnie światło czołówki omiatające namiot i słyszę głosy. Chwilę później następna ekipa, mówią po francusku. Przed piątą rano byliśmy już w drodze.

Po szybkim szkoleniu, żeby pilnować liny, nie brać zwojów do ręki, nie deptać i obserwować partnera przed sobą, stworzyliśmy dwa zespoły. Wolno, z przerwami pniemy się granią na wierzchołek Dome du Gouter (4304m n.p.m.). Nieopodal początek mają największe lodowce masywu, po prawej Bionnassay, po lewej Taconnaz. Mijamy pierwsze duże szczeliny w śniegu, niektóre niebezpiecznie blisko ścieżki i głębokie na tyle, że świecąc czołówką nie widzę dna. Dwa razy wspinamy się też na dość duże stopnie lodowe, wysokie, ale nie stanowiące większej przeszkody, gdy idzie się w rakach.

Po godzinie śnieżnej drogi skręcamy tuż przed szczytem Gouter i wchodzimy na szerokie, lekko pochyłe siodło Col du Dome. Idziemy dalej, obniżamy się coraz bardziej siodłem, widoczność się znacznie poprawia, wychodzi słońce i w oddali widać już awaryjny schron Refuge-Bivouac Vallot z fragmentem stromego podejścia. Jest siódma rano, powinniśmy o tej porze być na szczycie, ale nikt chyba nie przewidział takiej poprawy warunków. Szczyt przesłania mała chmura a wiejący wiatr tworzy na czubku grani fantastyczny, długi pióropusz rozwianego śniegu. W przejaśnieniach widać drogę prawie na samą górę.

Czytaj dalej - strony: 1 2 3

Poczytaj więcej o okolicy:

 

Komentarze: 2

    kasienka.te, 2 marca 2011 @ 19:49

    Bardzo ciekawa opowieść. Podziwiam was

    anna, 19 marca 2011 @ 21:50

    A ja bym chyba wjechała jednak kolejką, tak daleko, jak się da…

Dodaj komentarz
(Dozwolone typy plików: jpg, gif, png, maksymalny waga pliku: 4MB.)
(wymagany, niepublikowany)
Wszystkie materiały zamieszczone na naszym portalu chronione są prawem autorskim. Możesz skopiować je na własny użytek.
Jeśli chcesz rozpowszechniać je dla zysku bez zgody redakcji i autora – szukaj adwokata!
Zamknij