Iguazu
Do wodospadu w strugach deszczu
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Najgorzej było przez pierwszą godzinę, pod daszkiem zrobiło się naprawdę ciasno, chyba nikt nie spodziewał się takiej pogody rano, gdy słońce przygrzewało, a na niebie nie było nawet chmurki.
Gdy deszcz na chwilę ustąpił ruszyłam na malutki dworzec, skąd odjeżdża kolejka rozwożąca zwiedzających na poszczególne pola widokowe. Przed odjazdem, tchnięta dobrym przeczuciem, kupiłam jeszcze plastikowy płaszcz wodoodporny z wielkim napisem Iguazu na plecach ? teraz na pewno się przyda, a potem będzie fajna pamiątka. Jak się za później okazało, to był doskonały pomysł, bo w trakcie drogi rozpadało się na dobre.
Na pierwszy przystanek wybrałam Garganta del Diablo. Podróż kolejką przez las zajmuje około 20 minut, potem, w strugach deszczu, maszeruję kolejne 20 po metalowych kładkach zawieszonych nad rzeką. Zadanie ciężkie, bo jest bardzo ślisko, a gumowe japonki wcale nie ułatwiają zadania. Mimo niesprzyjającej pogody, chętnych na zobaczenie wodospadów nie brakuje. Nie chcę iść w takim ścisku, wiec daję się wyprzedzić grupie argentyńskich nastolatków: każdy obowiązkowo niesie termos gorącej wody do zalania mate.
Do wodospadów mam jeszcze spory kawałek drogi, a już słychać huk opadającej wody i czuje się lekkie drżenie ziemi. Chyba tylko podekscytowanie, że zobaczę niesamowite zjawisko, pchało mnie do przodu w środku tej okropnej ulewy. Graganta del Diablo (Gardziel Diabla), to sieć metalowych kładek zawieszonych nad sercem wodospadu, czyli w miejscu, gdzie woda z impetem spada w przepaść. A wszystko prawie na wyciągniecie reki. Dodatkowo kładki zawieszone są w taki sposób, że stoi się frontem do spadających mas wody, co daje efekt, jakby ta woda miała mnie zaraz pochłonąć. Prawdziwym wyzwaniem okazało się zrobienie zdjęcia. Trzeba szybko wyjąć aparat, pstryknąć fotkę i jak najszybciej go schować, żeby nie zamókł. Ponieważ taki sposób się nie sprawdzał, potem zaczęłam trzymać go w zwiniętym rękawie płaszcza.
Kolejką, nieprzerwanie w deszczu, jadę na kolejny przystanek. Tym razem jest to duży obszar w parku z polami widokowymi, skąd najlepiej można podziwiać potęgę i ogrom tego miejsca. Spacer po kładkach przypominających rusztowania trwa prawie pięć godzin. W tym czasie można podejść pod ścianę opadającej wody, przejść nad i pod mniejszymi wodospadami, podziwiać pojedyncze spadające strumienie albo olbrzymie kompleksy składające się z kilkunastu wodospadów. Na terenie parku znajduje się mnóstwo kawiarni i restauracji, można wiec sobie odpocząć w trakcie zwiedzania, zjeść obiad albo napić się kawy. Niestety nawet sześć godzin później deszcz nie przestał padać, co jakiś czas zmieniała się tylko jego intensywność. Chciałoby się tutaj zostać dłużej, ale przemoczona i zmarznięta decyduję się wrócić do miasta.
Jak na ironię, w czasie drogi powrotnej wychodzi słońce. Ale to nie jedyna niespodzianka jaka mnie czekała tego dnia. W miasteczku niespodziewanie spotkałam znajomego Australijczyka, którego poznałam jeszcze gdy mieszkałam w Sydney. To niesamowity zbieg okoliczności, on również jest w podroży. Umawiamy się na kolejne spotkanie za parę dni w mieście Salta, do którego wyruszam z samego rana. Tym razem czeka mnie 24 godziny w autobusie. Nie zraża mnie to jednak. Wspominałam już, jak wyglądają argentyńskie autobusy?






Dodaj komentarz