Galapagos
Floreana, przez rozszalałą wodę

Autorka: Anna Kiełtyka
Już w porcie wita nas wylegujący się na kamieniach lew morski. Mimo trzystu kilogramów wagi, zwierzę zwinnie porusza się po stromych kamieniach. Tuż obok biegają kolorowe legwany. To niesamowite, że zwierzęta tutaj nie czują strachu.
fot: Anna Kiełtyka
Galapagos. Floreana, przez rozszalałą wodę
Tuż obok nas biegają kolorowe legwany.
To już 10 lat! Materiał został zamieszczony w naszym portalu ponad dekadę temu.
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!

Moja wycieczka na Floreanę w archipelagu Galapagos ma się zacząć z samego rana. Oczywiście, podobnie jak w całej Ameryce Południowej, tutaj wyrażenie „z samego rana” oznacza przynajmniej dwie godziny opóźnienia.

W tym czasie zapoznaję się z resztą ekipy. Cały dzień spędzę z młodą Belgijką, Hiszpanem, Niemcem i trzema Japońskimi nastolatkami. Nasz przewodnik, Johnny, zabawia nas dowcipami. Johnny urodził się na Galapagos, tutaj studiował ochronę przyrody, tutaj się ożenił i założył agencję podróży i tutaj chce umrzeć. – Kocham te wyspy, skoro tyle ludzi chce tutaj przyjechać, to chyba jestem szczęściarzem, że tutaj mieszkam? Więc po co się wyprowadzać? Kocham Darwina, mój syn ma na imię Charles – tłumaczy.

Na pobliskim targu rybnym dostrzegam prześmieszną scenę. W kolejce po świeże ryby miedzy ludźmi ustawiają się lwy morskie. Stoją grzecznie i czekają na swoją kolej. Miejscowi nie zwracają na nie uwagi, turyści się śmieją i robią zdjęcia.

W końcu ruszamy. Woda jest dzisiaj wyjątkowo niespokojna, parę minut po odpłynięciu od brzegu wszyscy zaczynają być kolorowi na twarzach. W pewnym momencie w łódkę uderza olbrzymia fala, przechylamy się do poziomu i gwałtownie opadamy. Wszyscy rzucają się po kamizelki ratunkowe, których na początku nikt nie chciał ubierać. Jeszcze przez kolejną godzinę trzęsą mi się ręce. Nareszcie dopływamy.

Floreana otrzymała nazwę na cześć pierwszego prezydenta Ekwadoru, który podczas rządów dołączył archipelag do reszty kraju. Już w porcie wita nas wylegujący się na kamieniach lew morski, pozwala do siebie podejść, ale nie za blisko. Niemiec i Hiszpan dostają ryczące ostrzeżenie, gdy przytykają aparat prawie do jego głowy. Mimo trzystu kilogramów wagi, zwierzę zwinnie porusza się po stromych kamieniach. Tuż obok biegają kolorowe legwany. To niesamowite, że zwierzęta tutaj nie czują strachu. Jesteśmy dla nich tylko kolejnymi dziwacznym gatunkiem, jakich pełno w tym zaczarowanym miejscu. Unosząc głowę, zauważam krążące po niebie różnobarwne ptaki. Na wyspach żyje aż 89 gatunków z czego 76 nie występuje nigdzie indziej.

Krajobraz Floreany jest bardzo płaski, drzew też jest niewiele, zewsząd widać otaczającą wodę. Wyspa zamieszkała jest w większości przez rolników, jest tutaj tylko kilka domów, malutka szkoła i kościół. Docieramy do miejsca karmienia żółwi, akurat trafiamy na porę jedzenia. Ponad setka osobników w swoim sławnym tempie kroczy na obiad. Kontynuujemy spacer, wzdłuż urwiska docieramy do kamiennego labiryntu. Na jednym z kamieni wyrzeźbiono oczy, usta, a rosnący na czubku mech przypomina włosy. To stara rzeźba, zrobili ją jeszcze piraci, którzy prawdopodobnie w tak charakterystyczny sposób oznaczyli to miejsce, żeby nie zabłądzić. – Tutaj kiedyś było dużo drzew owocowych, pewnie chcieli wrócić żeby zrobić zapasy – wyjaśnia Johnny. Niemiec nie wierzy takiemu tłumaczeniu i przeszukuje krzaki w poszukiwaniu zaginionego skarbu.

Kolejny przystanek to najdziwniejsza poczta, jaką kiedykolwiek widziałam. Ludzie z całego świata zostawiają tutaj kartki z adresami, ale bez znaczków. Gdy przeglądając korespondencję natrafi się na coś ze swojego miejsca zamieszkania, można zabrać kartkę i zawieźć ja do adresata.

Po obiedzie zbliża się czas powrotu, cała drżę na myśl o kolejnej podróży łodzią do Santa Cruz przez rozszalałą wodę. Odpływając z Floreane dostrzegamy jeszcze na skalach pingwiny, są maleńkie, mierzą może około 50 cm. Całą drogę powrotną towarzyszy nam zaś para delfinów wyskakujących z wody na zmianę. Nikt nie przejmuje się już falami, każdy stara się zrobić jak najlepsze zdjęcie wesołym ssakom. Do Puerto Ayora dopływam z poparzonym nosem i śladami po okularach na twarzy, ale za to z olbrzymim uśmiechem.

Poczytaj więcej o okolicy:

 
Dodaj komentarz
(Dozwolone typy plików: jpg, gif, png, maksymalny waga pliku: 4MB.)
(wymagany, niepublikowany)
Wszystkie materiały zamieszczone na naszym portalu chronione są prawem autorskim. Możesz skopiować je na własny użytek.
Jeśli chcesz rozpowszechniać je dla zysku bez zgody redakcji i autora – szukaj adwokata!