Tybet
Ujrzałem zieloną dziewczynę
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Szliśmy gęsiego zawaloną głazami drogą trzymając się skalnej skarpy po prawej ręce i unikając otwartej krawędzi po lewej, za którą stromy stok obrywał się do dna doliny. Wlokłem się jak zwykle na końcu. Często tak bywało.
Jako ktoś mało ambitny nie musiałem starać się o pozycję w szeregu, zaraz za kierownikiem, a już przynajmniej w ścisłej czołówce peletonu, tam gdzie pozornie spływała na nas władza, albo przynajmniej jej część tym większa, im bliżej było do kierowniczych pleców na czele. Tak też było i teraz. A przecież byłem w świetnej formie. Mogłem przyspieszyć, a jednak zwlekałem. Nie dość tego. Zabawiałem się fotograficznym aparatem i zamiast przemknąć galopem przez strefę bombardowania dobierałem starannie kompozycję ujęcia zniszczonej drogi.
Byliśmy już w Tybecie, czyli w Chinach, jak kto woli. Przed chwilą nepalski autobus dowiózł nas do granicy, gdzie dokupiliśmy drobiazgów w ostatnich przygranicznych budach. Przeszliśmy potem przez most, przez tę budowlę nie z tego świata w swej betonowej potędze, przez którą, w razie czego, miały wjechać do Nepalu chińskie czołgi. Za rzeką strażnica, budynek ogromny, prawie nowy, złocony, na miarę mocarstwa, zdobiony kolorowo wzorkami jeszcze z epoki cesarskiej. Widać wyraźnie, że ekspansja Chińczyków dochodzi aż tutaj i tylko rzeka górska dzieli mocarstwo socjalizmu, z jego codzienną biedą, od nepalskich, kapitalistycznych straganów, na których wszystko zakupisz.
Weszliśmy do biurowego wnętrza granicznej strażnicy, a tam pustki, biurka nie obsadzone, gdzieś w końcu sali jakaś postać pojedyncza, pozostawiona na straży, reszta załogi za oknem w podnieceniu widocznym z daleka. Wyszliśmy i my na rozległy dziedziniec, w gwar rozmów ożywionych i niezrozumiałych, czysta bowiem chińszczyzna dookoła, ale co i rusz któryś z tubylców podniesie rękę i coś pokazuje drugiemu. Więc i my za tą ręką wyślepiamy, a tam w dali, na przepaścistym stoku, wysoko, prawie pod niebem, coś się bieli i kurzy. Gdy wzrok wytężyć, to widać było, że tam coś się co i rusz obrywa i spada jasnym, wyrzeźbionym śladem przecinając białą, na połowie stoku umieszczoną, kreskę drogi i leci dalej na samo dno doliny. Staliśmy tak chwilę wśród chińskich urzędników granicznych, aż wreszcie któryś z nich się ocknął, wrócił i zasiadł za urzędową barierką.
Poczytaj więcej o okolicy:
Zajrzyj na te strony:
tekst jest fragmentem ksiażki „CV” wydanej nakładem Autora |
Witam,
Rodzinę Kamlerów miałem okazję poznać wiele lat temu na placówce w Oranie. Zawsze byli to ludzie pozytywnie zakręceni jeśli chodzi o jeżdżenie gdziekolwiek. Zawsze planowali nowy wyjazd, chociażby na parę godzin za miasto w góry. Już wtedy pojawił się u nich pomysł napisania książki o Algierii, co też po pewnym czasie uczynili. Lekki styl i humor w opisach sprawia, że książki przez Kamlerów pisane są doskonałą i ciekawą lekturą.
pozdrawiam,
Max