Tybet
Ujrzałem zieloną dziewczynę
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Wiedzieliśmy w czym rzecz, bo jeszcze wczoraj w Kathmandu ostrzegali, że góra się wali na granicy. Nie przejdziesz, nie przejedziesz, kamienie spadają z góry, zamknięte i koniec. Wysłuchaliśmy i wsiedliśmy do autobusu. Cóż, każdy chce sam spróbować. No i mamy teraz katastrofę przed nosem. Na stromej górskiej ścianie rysuje się wyraźnie biały krzyż. Ramiona to droga do Tybetu, do Lhasy, stolicy, dokąd się wybieramy, a słup krzyża to tor lawinowy wyryty w stoku głazami z obrywu powyżej. Domy, tam w górze zrujnowane, ale na razie daleko, więc niegroźnie i nie bardzo jeszcze dociera, że trzeba będzie iść tymi ramionami, aż do skrzyżowania z lawinowym torem i tam zagrać w ruletkę z opatrznością. Przeskoczy się jakoś, nieraz się przeskakiwało. Na razie większy kłopot, bo chińskie autobusy nie docierają tu, na dno doliny i czeka nas wdrapywanie serpentynami do góry, a tu coraz goręcej. Ruszamy więc obładowani do góry, a dookoła mali chłopcy, każdy ulżyłby nam za parę groszy. Ale my, skąpcy, brniemy samodzielnie, krok ze krokiem, zakręt za zakrętem. Mijam wielkiego wieprza, pławiącego się w błocie przydrożnego rowu i nagła myśl, czy spotkamy się raz jeszcze, gdy będę tędy wracał, czy i jemu i mnie poszczęści się na tym świecie.
Dowlekliśmy się wreszcie do wsi ? miasteczka. Z mieszkaniem kłopot, bo albo za drogo, albo zbyt strasznie. Po cóż opuściliśmy Nepal, gdzie każdy z tubylców myślał tylko jak ci umilić życie. Tu już inny świat, gdzie jeden drugiemu jak może utrudnia. Śpimy więc kiepsko i po lichym śniadaniu trzeba się zmierzyć z rzeczywistością.
Dochodzimy niechętnie do miejsca gdzie chińscy żołnierze przegrodzili drogę. Tu mamy stać i czekać na rozkaz z góry, że nadeszła chwila wybrana, że odważni mogą próbować i skakać do przodu na własne ryzyko. Może to i przesada, myślę, przecież nie słyszało się, żeby kogoś tu uszkodziło. I tak czekamy, godziny płyną i nagle, tuż obok, otwierają się drzwiczki w chińskiej wojskowej ciężarówce i żołnierz szczerzy się w uśmiechu i macha nam ręką. Zaprasza do środka najwyraźniej, więc wchodzimy, a tam pełno mundurowych, każdy z miską w ręce i jeden z nich wręcza i nam, każdemu po misce, a tam ryż z wieprzowiną do pełna. Przed szturmem nie obżeraj się ? przypomina mi się wojenna zasada, ale jak tu się oprzeć, coś takiego od tygodni nam się nie przytrafiło.
Pojedliśmy, odczekaliśmy swoje i nagle puszczają drogą, byle prędko, jak rozumiemy. Zebrała się już spora grupka podróżników z zachodu, więc wszyscy na rozkaz rzucili się do przodu, a było tam nieco pod górę wśród głazów i dziur w tej ruinie drogi. Miejsce niezwykłe, każdy pędzi w pośpiechu, przygarbiony, małemu przecież bezpieczniej. Nie mogłem się opanować i zamiast przyspieszyć zacząłem mocować się z aparatem stojąc bez sensu w samym skrzyżowaniu krzyża, tam gdzie obstrzał najgęstszy. I nagle coś zagrzmiało w górze. Nie zdążę, poczułem od razu, nie przelecę, a więc pod ścianę.
Poczytaj więcej o okolicy:
Zajrzyj na te strony:
tekst jest fragmentem ksiażki „CV” wydanej nakładem Autora |
Witam,
Rodzinę Kamlerów miałem okazję poznać wiele lat temu na placówce w Oranie. Zawsze byli to ludzie pozytywnie zakręceni jeśli chodzi o jeżdżenie gdziekolwiek. Zawsze planowali nowy wyjazd, chociażby na parę godzin za miasto w góry. Już wtedy pojawił się u nich pomysł napisania książki o Algierii, co też po pewnym czasie uczynili. Lekki styl i humor w opisach sprawia, że książki przez Kamlerów pisane są doskonałą i ciekawą lekturą.
pozdrawiam,
Max