Helsinki
Deja vu, czyli: gdie-to ja?

Zjeżdżając z promu po raz pierwszy zetknęliśmy się z tajemniczym drogowskazem „Keskusta”, zresztą jedyny raz przetłumaczonym na jakiś zrozumiały język. Wtedy dowiedzieliśmy się, że znaczy to „centrum”.
fot: Anna Michałowska
Helsinki. Deja vu, czyli: gdie-to ja?
Ale wróćmy do stolicy. Pierwsze wrażenie: deja vu – "gdie-to ja"? Na Newskim Prospekcie? Pierzeja zabudowana klasycystycznymi budynkami żywcem jak z Peterburku (mam plan miasta w biurku) i co tu na pierwszym planie robi cerkiew? Dlaczego na środku placu stoi smukła kolumna z dwugłowym orłem Romanowów?
To już 10 lat! Materiał został zamieszczony w naszym portalu ponad dekadę temu.
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!

Od portu zaczyna się deptak – szeroka skwero-parko-ulica. Pośrodku pawilon z kawiarnią-oranżerią, obok fajne współczesne rzeźby – nie nadęte pomniki różnych wielkich, tylko kobitki w krynolinach (?). No i najciekawsze: grupki Finów piknikujących w najlepsze na miejskich trawnikach w promieniach popołudniowego słońca. Robi się nam też jakoś tak słonecznie bezpiecznie i beztrosko. Jakoś bardzo nam to „podeszło”, zupełnie jak wolny numer z pieśni p. Wojtka M. – zbliżony klimat. Luzik, uśmiech, pośpiech – a co to? Już wiemy, że lubimy tu być.

Dlaczego nie do „kahvili”?

Zapadła decyzja: próbujemy zobaczyć kościół wykuty w skale – szacujemy czas i odległość – GO! W połowie drogi zauważamy nadchodzący deszczyk… A właściwie ulewę. Próbuję delikatnie nakłonić towarzystwo do przeczekania w obszernym podcieniu jakiegoś dość nowoczesnego budynku. I co ciekawsze – z podcieni jest wejście do takiej, sympatycznej na oko „kahvili”, dokąd w przypadku dłuższej niepogody można by się mężnie salwować, albo i zgoła zakotwiczyć na dłużej. Wszak kościoły wykute w skale nie uciekają na ogół przed oczekującymi pokornie na zmianę pogody… Zakrzyczeli mnie – GO! Oczywiście ulewa wybuchła z tropikalną żarliwością gdy tylko oddaliliśmy się od zbawczych podcieni na odległość uniemożliwiającą sprawne salwowanie. Dobra, markiza od wystawy też może być. Na osiem osób jak znalazł. Po pół godzinie – skokami – naprzód! Przemykamy od witryny do witryny moknąc tylko gdzieniegdzie. Udało się – jest nam niemal sucho. Można by rzec, utrzymując się w klimacie, że jesteśmy „połsuchoje”.

Jednak trochę zwiedzania

Kościół – jak to kościół w Skandynawii o godz. 19 – zamknięty. Wykonujemy dziwne wygibasy, żeby przez szklane drzwi dojrzeć cokolwiek we wnętrzu. Część stropu jest zapewne szklana – wewnątrz jest dość widno, więc po wielu wyczynach gimnastycznych coś tam wydaje się, że widać. Po kościele, z lekka namoczeni, zwalniamy nieco tempo i odpuszczamy czoło peletonu. Podziwiamy dworzec kolejowy – jak stwierdziliśmy – perłę architektury dworcowej. Nieopodal uniwersytet i katedra luterańska, podobno dar od któregoś z carów, o dziwo – otwarta i bez biletów. Jak zwykle w świątyniach ewangelików brak malowideł – można za to do woli podziwiać architekturę…

* * *

Plac Senacki wokół katedry obudowany pięknymi gubernialnymi domami z końca XIX w. Perełka. Jeszcze rzut oka na sobór Uspienski… Chwilkę snujemy się po nabrzeżu… Hm… Chyba Helsinki też wabią nas na dłużej.

Czytaj dalej - strony: 1 2

Poczytaj więcej o okolicy:

Dodaj komentarz
(Dozwolone typy plików: jpg, gif, png, maksymalny waga pliku: 4MB.)
(wymagany, niepublikowany)
Wszystkie materiały zamieszczone na naszym portalu chronione są prawem autorskim. Możesz skopiować je na własny użytek.
Jeśli chcesz rozpowszechniać je dla zysku bez zgody redakcji i autora – szukaj adwokata!
Zamknij