Tayrona
Znalazłam Zagubione Miasto
A świat się zmienia… Niektóre informacje praktyczne mogą okazać się nieaktualne!
Znalazłyśmy Ciudad Perdida, czyli Zagubione Miasto… Trwało to pięć dni, ale udało się.
Zainteresowanym donoszę, że bieszczadzka glina nie ma się do tutejszej w żaden sposób. Ta jest miękka, czerwona, nie oblepia, a człowiek zapada się w nią jak w ciasto. Wysycha i namięka niezmiernie szybko. Do tego trzeba dodać ostre przewyższenia i w ciągu pięciu dni kilkukrotne przejścia przez rzeki. Do tego siąpi deszcz albo grzeje słońce, a wilgotność powietrza sięga 80 proc. Nic nie schnie, wszystko ciąży. Ale warto w pocie, deszczu, glinie i słońcu doczłapać w końcówce po 1250 schodach jak po drabinie do tarasów ludu Tayrona.
Tam trzeba się wylegitymować armii kolumbijskiej, która pilnuje by miejscowi nie porywali turystów, ograniczyli uprawę dragów, nie proponowali ich każdemu po drodze i żeby „paramilitares” – skrajna prawica odpowiedzialna za przemyt i narkotrafiki – nie biła się z bojówkami skrajnych komunistów. Tak czy inaczej, turysta tej walki wewnętrznej nie zauważa.
Po walkach została niedokończona droga do wsi, zaczęta przez tutejszego prawicowego „Janosika” – odsiaduje w USA 8 lat. Czekaja jego powrotu posterunki wojska, no i zmieniające się agencje turystyczne. Po aresztowaniu „Janosika”, zastrzelono jednego z właścicieli agencji prowadzających turystów do dżungli, później ktoś inny pobił się z kimś innym, w rezultacie jest chwilowy spokój, bo wszyscy straciliby za dużo. A protektorem w końcu została armia. Też biorą swoją dolę, tyle że w bardziej sformalizowany sposób.
Po przejściu przez dżunglę zostałyśmy w parku Tayrona, najpiękniejszym z tutejszych. Morze, skały, dżungla i bungalow z łóżkami i czymś, co działało jak łazienka. Ale widok pięciogwiazdkowy, a z hamaka pod palmą… Żadne hotele się nie umywają. Odwiedziła nas tylko żaba i pisklę kolibra. A było nam tam odlotowo, elektryczność włączali na trzy godziny, zasięgu nie było, internetu też. Luz!
Dodaj komentarz